Wywiad

Katia
Roman-Trzaska

„Wspólne gotowanie buduje więzi”

1 grudnia 2021

Katia Roman-Trzaska jest założycielką pierwszej w Polsce szkoły gotowania dla dzieci oraz fundacji Samodzielność od kuchni, która pomaga wychowankom domów dziecka wkraczać w dorosłość. Rozmawiamy z nią między innymi o roli, jaką umiejętność gotowania odgrywa w budowaniu samodzielności i wspólnoty, stereotypach dotyczących umiejętności kulinarnych dzieci, oraz o tym, czego moglibyśmy nauczyć się od Amerykanów.

Tomasz: Zacznijmy od pytania najważniejszego: czy umiejętność gotowania może zmienić życie?

Katia: Oczywiście! I chyba zgadzamy się co do tego.

“Na gotowanie nie można patrzeć tylko jako na czynność techniczną.
To supermoc życiowa!”

Kto potrafi gotować, lepiej radzi sobie w życiu, jest bardziej samodzielny. Tego chcemy uczyć dzieci w mojej szkole gotowania. Co by się nie działo, zawsze musimy jeść, a ile można wcinać śmieciowe jedzenie czy mrożoną pizzę? Dzięki gotowaniu możemy jeść lepiej i żyć zdrowiej.

Tak samo ważny jest aspekt społeczny. Wspólne gotowanie, wspólne jedzenie buduje więzi między ludźmi. Niezależnie od tego, czy zapraszamy na kolację rodzinę, czy współpracowników, czy przyjaciół, to zawsze będzie z nimi lepiej przy jedzeniu. Zamiast siedzeć przy paluszkach, lepiej razem coś ugotować, a potem to zjeść.

Dochodzi do tego ważna obecnie kwestia odpowiedzialności za środowisko. Umiejąc gotować, potrafimy również dobierać i przygotowywać produkty, których konsumpcja będzie mniej obciążająca dla Ziemi.

Absolutnie się z tym zgadzam. Co więcej, jeśli potrafimy gotować, to również mniej marnujemy. Mamy większą swobodę w kuchni, możemy przetwarzać dostępne produkty w coś innego. Jeśli kupiliśmy ser feta do sałatki greckiej, ale okazało się, że zapomnieliśmy kupić pomidorów, to możemy go dorzuć do soczewicy, dodać jakieś warzywa i zrobić z tego inną sałatkę. Zamiast wyrzucać suchy chleb, możemy zrobić tosty francuskie albo bułkę tartą. Większa kreatywność w kuchni to mniejsze marnowanie żywności.

Tomasz: Pracuje Pani z dziećmi i młodzieżą. Jakie są różnice w ich kreatywności oraz podejściu do gotowania w porównaniu z dorosłymi?

Katia: Najbardziej kreatywne są małe dzieci pomiędzy 4. a 8. rokiem życia. Trwa to, dopóki polska szkoła i dorośli nie zabiją w nich kreatywności poprzez wmawianie im, że coś należy robić pod jakąś linijkę. To my wymyśliliśmy, że w Polsce zupę je się na obiad, ale na przykład w Turcji jada się ją na śniadanie.

“Mamy utarte połączenia i jeśli coś nam się z nich wymyka, to z łatwością mówimy dzieciom: „nie tak powinno być, powinno być inaczej”. Ale to przecież nieprawda. Może zrobić coś wbrew zasadom i to też będzie w porządku.”

Kreatywni są ludzie, którzy mają w sobie ciekawość świata i są otwarci na nowości. To akurat nie zależy od wieku.

Tomasz: Jakie ma Pani sposoby na pielęgnowanie tej ciekawości świata?

Katia: Wydaje mi się, że po stu tysiącach przeszkolonych dzieci mamy sposoby, które działają. Po pierwsze, zaszczepiamy w nich ciekawość drugiego człowieka. Bo kiedy jesteśmy ciekawi, jesteśmy też mniej skłonni do krytyki. Pytamy: „dlaczego ci to smakuje” albo „dlaczego ci to nie smakuje” zamiast „jak może ci to nie smakować”? Wielu rzeczy nie wiemy, a nawet czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego, czego nie wiemy. Każdy, kto przychodzi do kuchni Little Chefa jest kimś, kto może mnie czegoś nowego nauczyć, coś mi pokazać.

Drugą rzeczą jest traktowanie wszystkich z szacunkiem, partnersko, niezależnie od wieku. Jeśli ktoś nie potrafi kroić, to trzeba go tego nauczyć, a potem dać mu wolność, a nie stać nad nim i krytykować. W przeciwnym wypadku może mu się odechcieć, a zależy nam przecież, żeby z nami jak najdłużej został. Mamy zaufanie do dzieci, a one nam je oddają.

Po trzecie, ważne jest cieszenie się z małych sukcesów. Akurat gotowanie jest pod tym względem wyjątkowo wdzięcznym tematem. Jeżeli mam mąkę, mleko i jajko, to z tych pojedynczych, niezwiązanych składników zrobię zaraz ciasto na naleśniki. To jest fascynujące.

Skupienie na drobnych sprawach jest bardzo bliskie mojemu osobistemu podejściu do kuchni. Marco Pierre White zwykł mawiać, że bycie wspaniałym szefem kuchni składa się z licznych drobnych rzeczy zrobionych dobrze. To rzemieślnicze podejście. Z tego jednak, co Pani mówi, rozumiem, że chce pani przede wszystkim zaszczepić w dzieciach cząstkę artystyczną, przez danie im wolności, niekrytykowanie, wspieranie twórczości.

Wspieranie, ale także mówienie o granicach. Są pewne nieprzekraczalne zasady. Nie możemy wariować i biegać po kuchni, gdzie używa się ostrych noży i gorących piekarników. Wyjaśniamy, dlaczego trzeba przytrzymywać garnek, w którym się miesza, i dlaczego musimy mieszać w odpowiednim tempie. Nie mówimy: „nie, bo nie”, tylko tłumaczymy, co może się stać, kiedy nie będziemy odpowiedzialni: coś spadnie, wypryśnie, oparzy. Jeśli przedstawimy zasady wraz z konsekwencjami, z którymi wiązać może się ich łamanie, to absolutna większość, 99.9 procent dzieci je uszanuje. Pozostawiamy przy tym dużą przestrzeń do samodzielności, bo w końcu po to jesteśmy, żeby jej uczyć. Ten metapoziom gotowania jest ważniejszy, niż techniczne umiejętności. Bo to, czy ktoś pokroi marchewkę gorzej, czy lepiej, to naprawdę nie ma znaczenia, o ile nie jedziemy na konkurs Bocuse d'Or.

Tomasz: Jakie dania przygotowujecie na warsztatach?

“Rodzice często pytają: „co Wy tam gotujecie?” w tym sensie, że sądzą, że robimy bardzo proste rzeczy. My możemy jednak zrobić wszystko, co nam w duszy zagra. Mogą to być suflety czekoladowe lub serowe albo tarta tatin. Mogą to być pięknie dekorowane torty. Nie ma limitów kreatywności.”

Katia: Często zadajemy jakiś temat, na przykład pierogi. I rozmawiamy wtedy o pierogach z całego świata. Mówimy o ich pochodzeniu, o tym, że przyjechały do nas z Chin. Robimy różne ich rodzaje, ale też testujemy odmienne typy ciasta, przy okazji przygotowujemy makaron. Żadna kuchnia nie jest dla nas ograniczeniem.

Dzisiaj mieliśmy zajęcia z dziećmi pięcio- i sześcioletnimi. Rozmawialiśmy o piratach, o tym, co jedli i pili. Przygotowywaliśmy marynarski, trzykrotnie pieczony chleb na podstawie XVIII wiecznego przepisu. Mówiło się o nim, że ma być tak twardy, że powinien zatrzymać pocisk. Trzeba dzielić go młotkiem i długo moczyć. Przy okazji opowiadamy sobie o różnych ciekawostkach, ale też o naszych osobistych doświadczeniach i rodzinnych tradycjach. Bo zupełnie inaczej się je, kiedy za jakimś daniem stoi historia. Pokazujemy, że gotowanie to nieustające budowanie więzi między ludźmi

Tomasz: Jakie są najpopularniejsze, a niekoniecznie prawdziwe przekonania dotyczące tego, co lubią dzieci?

Katia: Najczęściej słyszę: „moje dziecko jest niejadkiem”. Albo jeszcze lepiej: „moje dziecko nic nie je”, a potem wchodzi dziecko, które wygląda na zdrowe, idzie o własnych siłach, co jest, przyznajmy, dziwne jak na kogoś, kto w ogóle nic nie je (śmiech). Potem okazuje się, że owszem, dieta dziecka jest ograniczona, ale ono często w ciągu dnia podjada, albo je za dużo cukru, przez co nie jest głodne. Słyszymy też często, że dzieci nie jedzą zielonego, a w szczególności szpinaku. Tłumaczymy to następująco, i bywa to zaskoczeniem dla wielu osób: niekoniecznie jest tak, że ktoś nie lubi w ogóle pomidorów, szpinaku czy papryki. Może nie odkrył jeszcze sposobu, w jaki może przygotować te produkty, by mu smakowały?

Też odnoszę wrażenie, że wiele osób mówiących, że czegoś nie lubi, próbowało po prostu tego produktu przyrządzonego w zły sposób.

W zły sposób, albo po prostu nie taki, jak lubimy. Dobrym przykładem jest brukselka, podawana w stołówkach w postaci rozgotowanego warzywa o dziwnym zapachu. A możemy zetrzeć ją na tarce, obsmażyć z boczkiem, i wtedy będzie obłędna. Albo nie zagotowywać jej na śmierć, tylko zrobić na parze, a potem polać olejem sezamowym i sosem sojowym, posypać sezamem. To jest zupełnie inna bajka

“Namawiamy nasze dzieci i rodziców, żeby próbowali — najwyżej później wyplują. Nie zgadzamy się na mówienie, że coś nam nie smakuje, dopóki tego nie spróbujemy.”

Nikt nie zwymiotował, ale zdarzają się skrzywione buzie. Wtedy mówimy: „dziękuję, do widzenia, ewidentnie nie jest to twoje danie”. Dla wielu jest już odkryciem to, że można sobie pozwolić na to, by czegoś nie lubić. Bo często nie ma na to przyzwolenia i jesteśmy zmuszani do tego, by nam smakowało. Wiele osób w moim wieku ma wspomnienia rozgotowanego na papkę szpinaku z przedszkola. I wydaje mi się, że nie jest to tyle kwestia jego smaku, tylko tego, że byli zmuszani do jedzenia, nie mieli przestrzeni, żeby odmówić. Moja mama byłą zmuszana do jedzenia zupy mlecznej, i to było dla niej tak traumatyczne, że nigdy mi jej nie dawała. Nie zmuszała mnie w ogóle do jedzenia żadnych rzeczy, co bardzo pomogło mi w dorosłym życiu jedzeniowym. Może też dlatego lubię rozgotowany szpinak — po prostu nikt go we mnie nie wmuszał.

Tomasz: Ma Pani za sobą studia prawnicze i pracę w kancelarii. Co Panią skłoniło do zmiany ścieżki kariery?

Katia: To była super praca z ciekawymi ludźmi, ale pragnęłam robić coś własnego, bardziej związanego z ludźmi i tworzeniem wspólnoty. Miałam marzenie, by otworzyć restaurację, co na tamten czas było abstrakcyjnym, głupim pomysłem. Robiłam jednak wszystko, by to osiągnąć.

“W dzień pracowałam w firmie, a nocami chodziłam do Sheratona, by pod skrzydłami Kurta Schellera uczyć się gotować.”

Na szczęście restauracji nie otworzyłam, ale dalej chciałam robić coś, co byłoby związane z kulinariami.

Pomysł na otworzenie szkoły dla gotowania dla najmłodszych pojawił się, kiedy moje dzieci zaczęły ze mną przebywać w kuchni — nawet nie gotować. Miałam ten przywilej, że mogłam w tamtym czasie pozwolić sobie na swobodne tworzenie pomysłów i decydowanie o tym, co chcę robić. Pomysł dojrzał w mojej głowie, podzieliłam się nim z przyjaciółką, a potem spróbowałyśmy. Z pomysłu na kilka godzin tygodniowo powstała prawdziwa szkoła gotowania dla dzieci. Niektórzy się śmiali, bo nie było wtedy mody na gotowanie dzieci. Nie istniały takie programy jak Master Chef. Ubezpieczenie dla Little Chefa było pisane specjalnie dla nas. Dzieci i kuchnia? Przecież się spalą i potną! Dzisiaj już wiemy, że gotowanie z dziećmi ma sens. Popularność takiego gotowania to jednak ogromna praca mnóstwa ludzi, którzy uwierzyli w Little Chefa, i dobrych kilka lat bez wolnych weekendów.

Tomasz: Spędziła Pani sporo czasu w Stanach Zjednoczonych. Czego możemy nauczyć się od Amerykanów w kontekście kultury kulinarnej?

Katia: Przede wszystkim Stany są tak ogromnym i zróżnicowanym kulturowo krajem, że trudno o uogólnienia. Na pewno możemy nauczyć się od nich kultury piknikowania. Kolejną rzeczą są przyjęcia, na które przychodzi się z przygotowanym przez siebie daniem. U nas nie ma takiego zwyczaju, ale tam jest to normalne i niesamowicie ułatwia życie gospodarzom. Na Święto Dziękczynienia, które jest najważniejszym świętem roku niezależnie od wyznania czy poglądów politycznych, każdy z gości coś przynosi: jeden robi ziemniaki, drugi sos, trzeci coś jeszcze. Gospodarz najczęściej piecze tradycyjnego indyka, nie musi przygotowywać sam piętnastu rzeczy, tak jak zdarza się u nas przy okazji na przykład Wigilii. I wtedy okazuje się, że święta to nie praca, tylko ucztowanie przy wspólnym stole. Tego moglibyśmy się nauczyć.

Tomasz: W trakcie największej fali pandemii wspólnie ze swoimi pracownikami przygotowywała pani posiłki dla pracowników służby zdrowia. Czego nauczyło panią doświadczenie lockdownu?

Katia: Nie tyle nauczyło, co pokazało, jak niesamowicie ważne jest budowanie wspólnoty, sieci kontaktów. Pielęgnowanie ludzi, którzy są blisko nas: rodziny, przyjaciół, współpracowników. Każdy, kto tego nie robił i został w pandemii sam, dużo gorzej ją przeżył.

Kiedy zaczęliśmy robić zupy dla personelu medycznego, po prostu dzwoniliśmy do ludzi i mówiliśmy: „potrzebujemy, potrzebujemy, potrzebujemy”. I wszyscy mówili: „damy, damy, damy”! Szczególnie warto podkreślić rolę, jaką odegrała pani z warszawskiego sklepu Befsztyk, mieszczącego się przy ulicy Puławskiej, która przez 4 miesiące dawała nam mięso na zupy dla osób w kryzysie bezdomności i medyków. Po prostu dlatego, że chciała pomóc. Różne firmy dowoziły nam makarony, warzywa, a nasi pracownicy, którzy nie mogli przychodzić w ciągu dnia, przychodzili w nocy, żeby myć tysiące słoików przywiezione przez warszawiaków. Wolontariusze rozwozili zupy po całej Warszawie, Sebastian czuwał nad recepturami, Julka mimo zmęczenia tryskała optymizmem, Iga i Zuza z Fundacji Samodzielność od Kuchni obierały setki kilogramów warzyw. Jak dobrze naoliwiona maszyna robiliśmy kilkadziesiąt litrów zupy dziennie czując, że nasza praca ma sens.

“Nauczyłam się też elastyczności i pozbyłam się strachu przed próbowaniem nowych inicjatyw biznesowych — w końcu najgorsze, co może się stać, to to, że nie wypali. Ale jest jeszcze coś ważniejszego: zaczęłam jeszcze uważniej słuchać swoich pracowników i ich pomysłów. Nie można myśleć, że jest się alfą i omegą.”

Tomasz: Jakie są Pani plany, a może i marzenia, na przyszłość?

Katia: Paradoksalnie jest to najtrudniejsze pytanie. Bardzo ograniczyłam swoje wielkie plany sprzed pandemii. Chciałabym po prostu, żeby ludzie z mojego najbliższego otoczenia byli zdrowi i w jak najlepszej formie psychicznej.

“Chciałabym żyć w kraju, w którym ludzie są szanowani i potrafią ze sobą rozmawiać. Jedyne, co mogę w tej chwili zrobić, to dokładać do tego swoje małe cegiełki.”

Tekst: Tomasz Zielke
Zdjęcia: Jakub Wilczek